16-22 dzień sierpnia 2016
Łódź – Warszawa – i
może nad morze?
Początki zawsze bywają
trudne i ciężkie. Jak chociażby kilkukrotne rundy z auta do domu –
„a bo jeszcze tego zapomniałem zabrać”. Ale zacznijmy od
początku...
Pobudka z ósmej rano
przesunęła nam się o dwie godziny. Oli – mojej ukochanej – też
„trochę” czasu zajęło wyszykowanie się i umalowanie... i
przede wszystkim musiałem przejść przez szlochanie „nie mam się
w co ubrać”... eh kobiety, co my byśmy bez was zrobili?
I tym sposobem wyjazd z
10 rano przesunął się na 12 w południe. Ale przecież mamy urlop!
Po co się spieszyć? Na dodatek, że zaplanowane mamy tylko cztery
dni i to nie w pełni, a reszta będzie zależna od naszej wyobraźni
i pomysłów.
Ok! Bagażnik jakoś się
domknął, tylna kanapa Myszki (mojego autka) otulona kołdrą,
gdzieś pomiędzy leży marynarka i kilka par butów... wyjazd!
O tak, teraz Kamilek
jest w raju – szeroka i długa droga przede mną, warkot serduszka
ukochanej Mazdy i najdroższa kobieta obok. Czego chcieć więcej?
Uwielbiam prowadzić samochód. Czuję się wtedy wolny. Wiatr we
włosach (jak otworze szybę), muzyka płynąca spod maski grająca w
uszach, czysty umysł i ta radość na twarzy. Jedziemy w kierunku
pierwszego przystanku – Zoo Łódzkie (ul. Konstantynowska
8/10, 94-303 Łódź)
Jeśli mnie pamięć nie
myli, dotarliśmy tam około godziny 15:00. Bileciki, bramka i
zwiedzanie. Zaraz za schodami bramki zobaczyłem coś co kocham i
nienawidzę – automat z monetami, z którego musiałem wyciągnąć
obie monety – jedną z wizerunkiem pandy małej (Ailurus Fulgens) i
lemura kata (Lemur Catta).
Cóż takiego ciekawego
zobaczyliśmy? A no zwierzęta (śmiechłem!) i kilka rozkopanych
alejek – widocznie trafiliśmy na jakąś przebudowę. Ale nie o
tym chciałem pisać.
Zatem między innymi
zobaczyliśmy spacerujące samopas po terenie zoo pawie, kilka
gatunków papug, ptaków drapieżnych i padlinożernych. Kilka kroków
dalej i kilka alejek zobaczyliśmy wesoło hasające po swoim wybiegu
lemury, a w klatkach baraszkowały małpki. Szkoda, że nie zrobiłem
im zdjęć – bo wyglądały ślicznie. Ale przynajmniej będzie
okazja jeszcze kiedyś to miejsce odwiedzić; tym bardziej, że obok
wybiegu dla trzech cudownych tygrysów stał kolejny automat z
monetami (zrujnuje mnie ta pasja, ale ciii). Poza tygrysami, przy
których staliśmy najdłużej – ponieważ moja kobieta kocha kotki
bardziej niż mnie – zobaczyliśmy jeszcze smutną lwicę i słodko
śpiącego na konarze fenka.
W przerwie od zwiedzania
poszliśmy coś zjeść. Nagle znikąd pojawił się paw sęp, który
chciał dziabnąć kawałek. Chciałem mu dać, ale powiedziałem, że
dostanie jeśli pokaże nam swój rozpostarty ogon. Jedyne co dane mi
było zobaczyć to jego mordkę z bliskiej odległości. Zarzucił
żurawia na stół, by zerknąć co jemy i pokazując nam swoje tyły
z wijącym się po ziemi ogonem poszedł szukać innych „naiwnych”.
Na tym skończyliśmy
zwiedzać pierwszy punkt wakacji w ciemno. Wyszliśmy z zoo i
udaliśmy się do następnego punktu wycieczki – Planetarium EC1
(ul.
Targowa
1/3, 90-022 Łódź).
Oczywiście nie obyło
się bez zabłądzenia i pomylenia drogi. Bo zamiast skręcić
pojechaliśmy prosto. Ale w końcu udało się. Dotarliśmy do
planetarium. Szybki rzut okiem na godzinę – po 18, damy radę. Po
zakupie biletów zjechaliśmy na poziom -2 i koło godziny 18:30
zaczął się spektakl.
Weszliśmy do
pomieszczenia w kształcie kopuły i przez moment czułem się jak w
sali kinowej. Wygodne, rozkładane fotele - żeby dobrze widzieć
całą projekcje nieba – i sufit, na którym wyświetlana była
cała animacja. Przez jakąś godzinę jeden z pracowników
planetarium opowiadał o tym, co widać na niebie, które
gwiazdozbiory i w którym miejscu możemy zobaczyć i które z ośmiu
planet (dziewięciu, jeśli liczymy Plutona) zagoszczą tej nocy na
naszym nieboskłonie. Ale nie ograniczał się tylko do najbliższego
otoczenia naszej planety. Zobaczyliśmy również jak wygląda nasza
galaktyka, kilka dalszych gromad galaktyk, filary stworzenia (dwa
ogromne słupy gazów, pyłów i drobnych skał wiszących gdzieś w
przestrzeni kosmicznej) w których powoli rodzą się nowe gwiazdy.
Pod koniec widowiska zobaczyliśmy krótkie porównanie wielkości
naszego domu, życiodajnego słoneczka z innymi znanymi gwiazdami.
Jak się okazało nasze słońce wcale nie jest takie duże, patrząc
na ogół kosmosu – toż to zwykły mały karzeł (wiem, Amerykę
odkryłem).
Po tym nastąpił czas
na kilka pytań, po czym projekcja dobiegła końca. Osobiście
bardzo mi się podobało to co tam zobaczyłem i usłyszałem i
żałuję, że nie mogło to trwać dłużej. Na pewno tam wrócę!
Za to moja Ola była tak zafascynowana gwiazdami i kosmosem, że
prawie zasnęła.
Można powiedzieć, że
na dzień dzisiejszy Łódź mamy zaliczoną – co chcieliśmy to
zobaczyliśmy. Przyszedł czas na dotarcie do stolicy. Ale dopiero
jutro. Najpierw jakiś nocleg. Niestety jakiegoś w miarę
przystępnego i wygodnego łóżka nie znaleźliśmy (łóżko w
pokoju dziesięcioosobowym nie wchodzi w grę) więc pozostał plener
i albo autko, albo namiot.
Decyzja padła na
namiot. A zatem szukamy kawałka ziemi żeby rozbić obóz na
pierwszą survivalową noc.
Jakieś 60km od Łodzi,
tuż obok małej miejscowości Nieborów, na terenie należącym do
stacji benzynowej, powstał nasz pierwszy obóz. Oczywiście najpierw
poszedłem zapytać o pozwolenie:
- Dzień dobry na wieczór
– powiedziałem
- Dzień dobry – odparł
kasjer
- Mam do pana dosyć
nietypowe pytanie. Czy ten teren za stacją, przed lasem też należy
do was?
- Ten skoszony? Tak –
odpowiedział dosyć zaskoczony moim pytaniem kasjer
- Chciałem tam rozbić
namiot na noc i dlatego pytam.
- Ale tylko na tą jedną?
- Tak, tylko na tą
jedną.
- A to nie ma problemu,
szefa i tak dzisiaj nie będzie – zgodził się kasjer. Zgoda
udzielona, więc namiot na plecy, kołdra i poduszki pod pachę i
wio.
Po kilkunastu rundach
namiot-auto (bo oczywiście jeszcze to i tamto a i o tym zapomniałem)
wszystko było gotowe. Jeszcze tylko zimne piwko, co by się lepiej
spało i nyny.
W tak zwanym
międzyczasie jacyś ludzie zrobili sobie mini imprezkę kilka metrów
od nas na ławeczce.
Ranek następnego dnia
powitaliśmy połamani i nie do końca wyspani, ale z uśmiechem na
twarzach. Po upłynięciu kilkunastu minut (przeznaczonych na
dobudzenie) wzięliśmy prowizoryczną poranną toaletę na stacji
benzynowej. Potem już tylko złożenie namiotu, zapakowanie
wszystkiego do auta i kierunek stolica.
Chcieliśmy zwiedzić
jeszcze pałac w Nieborowie, ale był zamknięty a nam się nie
chciało czekać godzinę.. będzie jeszcze okazja.
Do hostelu w stolicy
dotarliśmy koło godziny 11:00. Globetrotter Hostel mieści się na
Alei Wyzwolenia, niedaleko placu Zbawiciela (to tam gdzie stała i
płonęła tęcza :) ). Doba hotelowa zaczyna się dopiero o 14:00
więc mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie.
A zatem kierunek do
najbliższego kiosku, po mapę, żeby się odnaleźć i nie zabłądzić
– w tym małym, zwykłym kiosku trafiliśmy na niezwykłego
sprzedawcę. Chyba wpadłem temu creepy panu w oko bo robił w moją
stronę tak dziwne miny, że nie wiedziałem jak się zachować!
Kupując zwykłą kieszonkową mapę zadał mi dwa z pozoru zwykłe
pytania a jednak w połączeniu z jego mimiką twarzy zabrzmiały
dziwnie:
- Dzień dobry. Poproszę
mapę stolicy. - powiedziałem
- Jaką pan chce? Myślę,
że taka laminowana, składana będzie lepsza od tej zwykłej dużej
– odparł sprzedawca i jego twarz rozpoczęła creepy taniec
- Chyba ma pan rację. Tą
laminowaną poproszę. - odparłem i się zaczęło
- A może coś dla ciała?
- zapytał i rzucił na mnie tak dziwne spojrzenie, że w momencie
miałem ochotę stamtąd uciec
- Nie, dziękuję –
rzuciłem, bo zmieszał mnie jego wzrok
- A może coś dla duszy?
- zapytał ponownie w swoim stylu
- Też nie, dziękuje –
odmówiłem ponownie. Miałem ochotę stamtąd jak najszybciej wyjść.
Dziwnie się czułem ze świadomością, że ten creepy sprzedawca ma
na mnie chrapkę. Zapłaciłem i czym prędzej wyszedłem z tego
kiosku.
Ok, mapa jest, więc wio
na centrum. Na trzydzieste piętro najbardziej znanego miejsca w
Warszawie – Pałacu Kultury i Nauki.
Weszliśmy do środka,
kupiliśmy bilety i... cóż to?! Wystawa pająków (żywe okazy)!
Nie mogłem sobie odmówić ujrzenia na własne oczy tych pięknych,
małych bestii. Powiedziałem Oli, że jeśli się boi nie musi ze
mną iść, może zaczekać. I oto usłyszałem coś
nieprawdopodobnego – Ola postanowiła zwalczyć lęk przed pająkami
i poszła ze mną podziwiać te paskudne bestie. Pająki i skorpiony,
które dane mi było zobaczyć na własne oczy to:
Pająki:
Grammostola rosea
Nhandu vulpinus
Brachypelma vagans
Xenesthis immanis
Pelinobius muticus
Lasiodora parahybana
Grammostola pulchra
Cyclosternum fasciatum
Nhandu chromatus
Ceratogyrus darling
Pterinchilus lugardi
Grammostola alticeps
Megaphobema robustum
Grammostola aureostriata
Acanthoscurria geniculata
Nhandu chromatus
Chilobrachys huahini
Aphonopelma stoicum
Aphonopelma chalcodes
Brachypelma boehemi
Ephebopus marinus
Poecilotheria formosa
Brachypelma elilia
Pamphobeteus vespertinus
Grammostola pulchra
Lasiodorides striatus
Aphonopelma seemanni
Theraphosa stirmi
Psalmopoeus cambridgei
Ceratogyrus meridionalis
Brachypelma albopilosum
Latrodectus geometricus
Latrodectus mactans
Skorpiony:
Androctonus australis
Heterometrus scaber
Pandinus cavimanus
Pandinus imperator
Parabuthus transvaalicus
Było ciężko. Nawet
bardzo. Przy zaledwie trzecim okazie Ola cała się zaczerwieniła i
aż jej łzy zaczęły płynąć. Miała ogromną ochotę stamtąd
uciec z krzykiem, ale twardo zwiedziła i nawet rzuciła okiem na
każde maleństwo. Twarda z niej sztuka. Podziwiam ją za te stalowe
nerwy.
Na koniec krótka
wymiana zdań z panią, która sprzedawała bilety. Oczywiście zakup
dwóch monet w stojącym przy wejściu do windy automacie i wio na
górę.
Widok z 30 piętra był
wprost cudowny. Nawet szalejący wiatr nam tak bardzo nie
przeszkadzał. Kilka fotek, kilka pamiątkowych pocztówek i wracamy
na dół do hostelu.
Gdy dotarliśmy do
hostelu było już grubo po 14, więc mogliśmy spokojnie zadomowić
się w mieszkanku... a raczej w pokoju. Jednak to jeszcze nie koniec
atrakcji na pierwszy dzień w stolicy.
Zadzwonił do mnie mój
wydawca (z którym spotkałem się następnego dnia) i polecił nam
zwiedzenie Zamku Ujazdowskiego, w którym mieści się Centrum Sztuki
Współczesnej. Niestety, gdy tam dotarliśmy było po 19:00 i zamek
nie przyjmował już turystów, więc niespiesznym spacerkiem
wróciliśmy do hostelu. Resztę wieczoru oddaliśmy się
leniuchowaniu i prowizorycznemu planowaniu następnego dnia.
Następnego dnia
wstaliśmy jak zwykle koło południa, rozkoszując się miękkością
łóżka i psiocząc na poprzednią noc w namiocie. Po obudzeniu
przyszedł czas na podstawę, czyli prysznic, kawka i jakieś
śniadanko. Potem zrobiliśmy drugie podejście do zamku, po czym
skierowaliśmy kroki w kierunku Królewskich Łazienek.
Trafiło się ślepej
kurze ziarno – to przysłowie z czasem stało się mottem tych
wakacji. A to z tego powodu, że tego dnia zamek nie pobierał opłat
za wstęp. Ale nam się trafiło. Weszliśmy przez bibliotekę i
potem schodami na górę, na piętro, gdzie podziwialiśmy wystawę
tematycznie związaną z Afryką (nie pamiętam szczegółów).
Z zamku skierowaliśmy
się w stronę Królewskich Łazienek. Jako pierwszy zwiedziliśmy
ogród botaniczny i niezliczoną ilość kwiatów. (m. in. kilka
pięknych gatunków róż) oraz kilka rzeźb.
Tutaj mojej Oli
zachciało się pić. Poszliśmy więc do małej kawiarenki obok
obserwatorium astronomicznego należącego do Uniwersytetu
Warszawskiego. Poza cenami z kosmosu, przywitały nas trzy małe
ptaszki, które widocznie przyzwyczajone do widoku człowieka wesoło
ćwierkając fruwały nam nad głowami. Jeden z nich chciał nawet
skosztować co tam Ola pije. Niestety nie udało mu się to. Ze
zwierzęcych atrakcji muszę dodać, że byliśmy świadkami walki na
śmierć i życie pszczoły z muchą, pod kanapą, na której
siedziałem. Naturalnie pszczoła oblizując się zjadła ze smakiem
muchę, wraz ze skrzydełkami, po czym najedzona i szczęśliwa
poleciała w swoją stronę.
Ogólny wystrój
kawiarenki był bardzo przyjemny. Wszechobecne rośliny nadawały
temu miejscu przyjemny nastrój. Nie zapominając o trzech małych
śpiewakach, wesoło fruwających nad głowami gości.
Kolejnym etapem spaceru
było krótkie zwiedzenie Łazienek, gdzie zobaczyliśmy pomnik
Fryderyka Chopina, Henryka Sienkiewicza i Ignacego Jana
Paderewskiego. Następnie zwiedzanie Starej Pomarańczarni, gdzie
zobaczyliśmy wystawę rzeźb oraz teatr stanisławowski. Na koniec
krótki spacer po parku i czas kierować się do hostelu (bo za
chwilę mam spotkanie z wydawcą).
Teoretycznie następnego
dnia mieliśmy kończyć pobyt w stolicy, ale doszliśmy do wniosku,
że jeszcze jeden dodatkowy dzień nam nie zaszkodzi. Nie czekając
zbyt długo poszedłem do recepcji, gdzie robiąc słodkie oczka
udało mi się przedłużyć pobyt o ekstra jeden dzień.
Następny dzień –
zamiast się pakować i ruszać w trasę – przeznaczyliśmy na
dalsze zwiedzanie. Tym razem przeszliśmy się obok sejmu, potem
zahaczyliśmy o Muzeum Wojska Polskiego – gdzie podziwialiśmy m.
in. czołgi, pojazdy transportowe, samoloty, śmigłowce oraz pojazdy
transportujące rakiety balistyczne. Udało nam się wejść do
jednego z samolotów transportowych. W nim było dwoje przewodników.
Pani, która kasowała bilety i pan, który opowiadał o maszynie.
Nie jestem pewien, czy był już zmęczony ciągłym opowiadaniem
tego samego zwiedzającym, czy po prostu nie miał do tego smykałki,
bo wychodziło mu to bardzo słabo i mało interesująco.
Następnie zeszliśmy na
chwilę z mostu, żeby wstąpić do apteki i do jakiegoś sklepu.
Wychodząc z pierwszego sklepu, w którym nie znaleźliśmy nic co by
nas zainteresowało nagle dostałem prosto w twarz skrzydłem od
przelatującego gołębia. Szok i niedowierzanie malowały mi się na
twarzy, podczas gdy Ola ze śmiechu ledwo wytrzymała. Fajnie tak
dostać ze skrzydła od ptaka... (śmiechłem)
Koniec końców
znaleźliśmy wszystko czego potrzebowaliśmy i śmiejąc się z
ptaka wróciliśmy na Most Poniatowskiego i dalej w trasę.
Po kilkudziesięciu
minutach dotarliśmy do stadionu Narodowego. Obeszliśmy go dookoła,
robiąc przy tym przerwę na przystanku, bo nogi odmawiały nam już
dalszej współpracy. Po krótkim namyśle stwierdziliśmy, że nie
damy rady iść dalej – 6km to jednak sporo dla ludzi z niską
kondycją. Trudno, dalsze zwiedzanie Narodowego, Centrum Nauk
Kopernik i Starego Rynku musimy przełożyć na inną okazję. Resztą
sił poszliśmy jeszcze do bankomatu i na polowanie na taxi (co wbrew
pozorom nie było takie łatwe). Gdy już znaleźliśmy wolną
taksówkę, uradowani wróciliśmy do hostelu (nareszcie łóżko!).
Kolejnego dnia już nie
przedłużaliśmy. Zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy dalej w
Polskę. Poszliśmy jeszcze połazić po Złotych Tarasach i wracając
do autka zahaczyliśmy o restaurację Bierhalle.
Siedząc przy piwku i
kawce postanowiliśmy, że skoczymy jeszcze na lotnisko Chopina. Tak
sobie, po prostu popatrzeć na samoloty. Swoją drogą skusiła nas
pijalnia czekolady. Zatem wróciliśmy do Myszki i po ustawieniu celu
w GPS-ie ruszyliśmy.
Dotarliśmy tam po kilku
minutach (o dziwo nie zabłądziłem) i wjechaliśmy na parking.
Zastawiliśmy Myszkę na miejscu parkingowym – żeby odpoczęła i
nabrała sił na późniejszą podróż i poszliśmy.
Na początek weszliśmy
na odloty, ale tam nie było nic ciekawego. Więc udaliśmy się na
punkt widokowy. Tutaj muszę przyznać, że zdziwiłem się, bo
wejście na punkt widokowy było bezpłatne (w Pyrzowicach trzeba
wrzucić 2zł żeby wejść). Uznałem więc, że tutaj też będzie
wrzucić 2zł albo co gorsza 5zł a tu nic!
Weszliśmy do windy i
wjechaliśmy na 3 piętro. Tam, w małej kawiarence wzięliśmy sobie
po lodzie i poszliśmy popatrzeć chwilę na startujące i odlatujące
samoloty.
Niby nudna wyprawa, ale
schody zaczęły się dopiero przy próbie opuszczenia parkingu. Jak
się okazało automat płatniczy za pobyt na parkingu nie znajdował
się przy bramie wyjazdowej lecz przy wjazdowej. Lekka wtopa, ale co
tam. Odjechałem od szlabanu, zaparkowałem obok czarnego Ferrari i
biegiem z powrotem żeby zapłacić. Całe szczęście, że nikt nie
jechał w momencie mojego biegu. Wreszcie udało się stamtąd
wydostać i ruszyć dalej.
Dalej planowaliśmy
wybrać się nad morze, ale nasze portfele powiedziały „Nie tym
razem kochani”, więc pojechaliśmy NIE WIADOMO GDZIE.
Miejscowością NIE
WIADOMO GDZIE okazał się Nowy Dwór Mazowiecki, w którym
spędziliśmy noc w namiocie – na górce przy dość ruchliwej
drodze. Wbrew pozorom w namiocie było piekielnie duszo i całą noc
towarzyszyła nam ogromna ilość robactwa.
Następnego dnia
standardowo wstaliśmy po 10:00. Jako tako obudzeni i przytomni
zebraliśmy obóz i ruszyliśmy w kierunku Rawy Mazowieckiej do Zamku
Książąt Mazowieckich. Po drodze znaleźliśmy dwie miejscowości,
w których po prostu musiałem sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie.
Mieściny o dźwięcznych nazwach – Żukówka i Żuków. Super!
Znalazłem swoje miejsce na świecie!
Niestety zamku nie udało
nam się zwiedzić, ponieważ kilka kilometrów przed nim zaczął
padać deszcz. Zrobiłem więc jedno szybkie zdjęcie z autka i
ruszyliśmy dalej.
Gdzieś za Rawą
Mazowiecką, jadąc trasą S8, zobaczyliśmy znak, który informował,
że niebawem będą prysznice! Nie zastanawiając się ani chwili
dłużej obrałem kierunek zgodnie z tym znakiem. Była to jedna z
lepszych decyzji tegorocznych wakacji.
Trafiliśmy do
jadłodajni, gdzie napiliśmy się i najedliśmy do syta za naprawdę
nie wielkie pieniądze – w porównaniu do Warszawy – a do tego
mieli prysznic!
Postanowiliśmy, że
zostaniemy tu do następnego dnia, śpiąc po prostu w samochodzie. W
zasadzie to walcząc o wygodną pozycje do spania. Ta z pozoru zwykła
przydrożna knajpka okazała się też idealnym miejscem do pisania,
więc tak szybko się stąd nie ruszaliśmy.
Następnego ranka
czuliśmy się jakby nas ktoś przeżuł i wypluł. Cali połamani i
niewyspani. Dopiero prysznic postawił nas na nogi. W tej samej
knajpce zjedliśmy śniadanie potem obiad i koło 15:00 dopiero
ruszyliśmy dalej na południe – w stronę śląska.
Gdzieś przed
Częstochową wpadłem na kolejny pomysł, co moglibyśmy odwiedzić.
- A może pojedziemy na
Jasną Górę? - zapytałem przerywając chwile ciszy. Zaskoczyłem
tym samym Olę, ale przystanęła na ten pomysł. Zatrzymaliśmy się
jeszcze na szybkie siku na najbliższej stacji. Przy okazji ustawiłem
GPS na wybrany cel, po czym ruszyliśmy.
Na Jasnej Górze za dużo
się nie działo, monety też żadnej nie zdobyłem. Pospacerowaliśmy
jedynie trochę i porobiliśmy kilka zdjęć. Jako osoby nie wierzące
w kościół (ale religie pomijamy) podziwialiśmy architekturę tego
miejsca. Oczywiście oddając należyty szacunek tym, którzy
przyszli tu w celach religijnych. Po jakiejś godzinie zwiedzania
wróciliśmy do Myszki i obraliśmy ostateczny cel – do domu.
Po tym wszystkim co
przeszliśmy (te nie wygodne noce w namiocie i aucie, ten chwilowy
brak prysznica) tak dobrze było poczuć własne, wygodne łóżko i
wannę. Chociaż przyznam się, że zaczynałem się już powoli
przyzwyczajać do tych polowych warunków. Tak bardzo, że nie do
końca chciałem kończyć tę wyprawę... ale wszystko co ma swój
początek ma też i koniec. Już nie mogę się doczekać następnego
wypadu w Polskę – w tym samym stylu.!
Może uda nam się
podbić morze? A może zamiast morze – góry, albo mazury? Czas na
pewno pokaże, co będzie następne. Wiem, że do stolicy kiedyś
wrócę (co najmniej jeszcze raz) bo wiele miejsc nie zobaczyliśmy.
I na pewno zatrzymamy się w tym samym hostelu.
Do wakacji 2017 jeszcze
rok, ale po drodze są jeszcze weekendy. Część z nich na pewno
przeznaczymy na zdobywanie i zwiedzanie kolejnych miejsc. Może nie
tak jak teraz, ale chociaż z jedną ekstremalną nocką na pewno.
Podsumowanie:
- Trzy noce w hostelu
- Dwie noce w namiocie
- Jedna noc w aucie
Miasta, miasteczka i
mieściny:
Dom – Łódź –
Nieborów – Warszawa – Nowy Dwór Mazowiecki – Żukówka –
Żuków – Rawa Mazowiecka – Jakubów – Częstochowa – Dom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz