wtorek, 30 sierpnia 2016

Rozdział 1

16-22 dzień sierpnia 2016


Łódź – Warszawa – i może nad morze?


 Początki zawsze bywają trudne i ciężkie. Jak chociażby kilkukrotne rundy z auta do domu – „a bo jeszcze tego zapomniałem zabrać”. Ale zacznijmy od początku...
Pobudka z ósmej rano przesunęła nam się o dwie godziny. Oli – mojej ukochanej – też „trochę” czasu zajęło wyszykowanie się i umalowanie... i przede wszystkim musiałem przejść przez szlochanie „nie mam się w co ubrać”... eh kobiety, co my byśmy bez was zrobili?
I tym sposobem wyjazd z 10 rano przesunął się na 12 w południe. Ale przecież mamy urlop! Po co się spieszyć? Na dodatek, że zaplanowane mamy tylko cztery dni i to nie w pełni, a reszta będzie zależna od naszej wyobraźni i pomysłów.
Ok! Bagażnik jakoś się domknął, tylna kanapa Myszki (mojego autka) otulona kołdrą, gdzieś pomiędzy leży marynarka i kilka par butów... wyjazd!
O tak, teraz Kamilek jest w raju – szeroka i długa droga przede mną, warkot serduszka ukochanej Mazdy i najdroższa kobieta obok. Czego chcieć więcej? Uwielbiam prowadzić samochód. Czuję się wtedy wolny. Wiatr we włosach (jak otworze szybę), muzyka płynąca spod maski grająca w uszach, czysty umysł i ta radość na twarzy. Jedziemy w kierunku pierwszego przystanku – Zoo Łódzkie (ul. Konstantynowska 8/10, 94-303 Łódź)
Jeśli mnie pamięć nie myli, dotarliśmy tam około godziny 15:00. Bileciki, bramka i zwiedzanie. Zaraz za schodami bramki zobaczyłem coś co kocham i nienawidzę – automat z monetami, z którego musiałem wyciągnąć obie monety – jedną z wizerunkiem pandy małej (Ailurus Fulgens) i lemura kata (Lemur Catta).



Cóż takiego ciekawego zobaczyliśmy? A no zwierzęta (śmiechłem!) i kilka rozkopanych alejek – widocznie trafiliśmy na jakąś przebudowę. Ale nie o tym chciałem pisać.
Zatem między innymi zobaczyliśmy spacerujące samopas po terenie zoo pawie, kilka gatunków papug, ptaków drapieżnych i padlinożernych. Kilka kroków dalej i kilka alejek zobaczyliśmy wesoło hasające po swoim wybiegu lemury, a w klatkach baraszkowały małpki. Szkoda, że nie zrobiłem im zdjęć – bo wyglądały ślicznie. Ale przynajmniej będzie okazja jeszcze kiedyś to miejsce odwiedzić; tym bardziej, że obok wybiegu dla trzech cudownych tygrysów stał kolejny automat z monetami (zrujnuje mnie ta pasja, ale ciii). Poza tygrysami, przy których staliśmy najdłużej – ponieważ moja kobieta kocha kotki bardziej niż mnie – zobaczyliśmy jeszcze smutną lwicę i słodko śpiącego na konarze fenka.

 

W przerwie od zwiedzania poszliśmy coś zjeść. Nagle znikąd pojawił się paw sęp, który chciał dziabnąć kawałek. Chciałem mu dać, ale powiedziałem, że dostanie jeśli pokaże nam swój rozpostarty ogon. Jedyne co dane mi było zobaczyć to jego mordkę z bliskiej odległości. Zarzucił żurawia na stół, by zerknąć co jemy i pokazując nam swoje tyły z wijącym się po ziemi ogonem poszedł szukać innych „naiwnych”.
Na tym skończyliśmy zwiedzać pierwszy punkt wakacji w ciemno. Wyszliśmy z zoo i udaliśmy się do następnego punktu wycieczki – Planetarium EC1 (ul. Targowa 1/3, 90-022 Łódź).
Oczywiście nie obyło się bez zabłądzenia i pomylenia drogi. Bo zamiast skręcić pojechaliśmy prosto. Ale w końcu udało się. Dotarliśmy do planetarium. Szybki rzut okiem na godzinę – po 18, damy radę. Po zakupie biletów zjechaliśmy na poziom -2 i koło godziny 18:30 zaczął się spektakl.
Weszliśmy do pomieszczenia w kształcie kopuły i przez moment czułem się jak w sali kinowej. Wygodne, rozkładane fotele - żeby dobrze widzieć całą projekcje nieba – i sufit, na którym wyświetlana była cała animacja. Przez jakąś godzinę jeden z pracowników planetarium opowiadał o tym, co widać na niebie, które gwiazdozbiory i w którym miejscu możemy zobaczyć i które z ośmiu planet (dziewięciu, jeśli liczymy Plutona) zagoszczą tej nocy na naszym nieboskłonie. Ale nie ograniczał się tylko do najbliższego otoczenia naszej planety. Zobaczyliśmy również jak wygląda nasza galaktyka, kilka dalszych gromad galaktyk, filary stworzenia (dwa ogromne słupy gazów, pyłów i drobnych skał wiszących gdzieś w przestrzeni kosmicznej) w których powoli rodzą się nowe gwiazdy. Pod koniec widowiska zobaczyliśmy krótkie porównanie wielkości naszego domu, życiodajnego słoneczka z innymi znanymi gwiazdami. Jak się okazało nasze słońce wcale nie jest takie duże, patrząc na ogół kosmosu – toż to zwykły mały karzeł (wiem, Amerykę odkryłem).
Po tym nastąpił czas na kilka pytań, po czym projekcja dobiegła końca. Osobiście bardzo mi się podobało to co tam zobaczyłem i usłyszałem i żałuję, że nie mogło to trwać dłużej. Na pewno tam wrócę! Za to moja Ola była tak zafascynowana gwiazdami i kosmosem, że prawie zasnęła.

Można powiedzieć, że na dzień dzisiejszy Łódź mamy zaliczoną – co chcieliśmy to zobaczyliśmy. Przyszedł czas na dotarcie do stolicy. Ale dopiero jutro. Najpierw jakiś nocleg. Niestety jakiegoś w miarę przystępnego i wygodnego łóżka nie znaleźliśmy (łóżko w pokoju dziesięcioosobowym nie wchodzi w grę) więc pozostał plener i albo autko, albo namiot.
Decyzja padła na namiot. A zatem szukamy kawałka ziemi żeby rozbić obóz na pierwszą survivalową noc.
Jakieś 60km od Łodzi, tuż obok małej miejscowości Nieborów, na terenie należącym do stacji benzynowej, powstał nasz pierwszy obóz. Oczywiście najpierw poszedłem zapytać o pozwolenie:

- Dzień dobry na wieczór – powiedziałem
- Dzień dobry – odparł kasjer
- Mam do pana dosyć nietypowe pytanie. Czy ten teren za stacją, przed lasem też należy do was?
- Ten skoszony? Tak – odpowiedział dosyć zaskoczony moim pytaniem kasjer
- Chciałem tam rozbić namiot na noc i dlatego pytam.
- Ale tylko na tą jedną?
- Tak, tylko na tą jedną.
- A to nie ma problemu, szefa i tak dzisiaj nie będzie – zgodził się kasjer. Zgoda udzielona, więc namiot na plecy, kołdra i poduszki pod pachę i wio.

Po kilkunastu rundach namiot-auto (bo oczywiście jeszcze to i tamto a i o tym zapomniałem) wszystko było gotowe. Jeszcze tylko zimne piwko, co by się lepiej spało i nyny.
W tak zwanym międzyczasie jacyś ludzie zrobili sobie mini imprezkę kilka metrów od nas na ławeczce.
Ranek następnego dnia powitaliśmy połamani i nie do końca wyspani, ale z uśmiechem na twarzach. Po upłynięciu kilkunastu minut (przeznaczonych na dobudzenie) wzięliśmy prowizoryczną poranną toaletę na stacji benzynowej. Potem już tylko złożenie namiotu, zapakowanie wszystkiego do auta i kierunek stolica.
Chcieliśmy zwiedzić jeszcze pałac w Nieborowie, ale był zamknięty a nam się nie chciało czekać godzinę.. będzie jeszcze okazja.
Do hostelu w stolicy dotarliśmy koło godziny 11:00. Globetrotter Hostel mieści się na Alei Wyzwolenia, niedaleko placu Zbawiciela (to tam gdzie stała i płonęła tęcza :) ). Doba hotelowa zaczyna się dopiero o 14:00 więc mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie.
A zatem kierunek do najbliższego kiosku, po mapę, żeby się odnaleźć i nie zabłądzić – w tym małym, zwykłym kiosku trafiliśmy na niezwykłego sprzedawcę. Chyba wpadłem temu creepy panu w oko bo robił w moją stronę tak dziwne miny, że nie wiedziałem jak się zachować! Kupując zwykłą kieszonkową mapę zadał mi dwa z pozoru zwykłe pytania a jednak w połączeniu z jego mimiką twarzy zabrzmiały dziwnie:

- Dzień dobry. Poproszę mapę stolicy. - powiedziałem
- Jaką pan chce? Myślę, że taka laminowana, składana będzie lepsza od tej zwykłej dużej – odparł sprzedawca i jego twarz rozpoczęła creepy taniec
- Chyba ma pan rację. Tą laminowaną poproszę. - odparłem i się zaczęło
- A może coś dla ciała? - zapytał i rzucił na mnie tak dziwne spojrzenie, że w momencie miałem ochotę stamtąd uciec
- Nie, dziękuję – rzuciłem, bo zmieszał mnie jego wzrok
- A może coś dla duszy? - zapytał ponownie w swoim stylu
- Też nie, dziękuje – odmówiłem ponownie. Miałem ochotę stamtąd jak najszybciej wyjść. Dziwnie się czułem ze świadomością, że ten creepy sprzedawca ma na mnie chrapkę. Zapłaciłem i czym prędzej wyszedłem z tego kiosku.

Ok, mapa jest, więc wio na centrum. Na trzydzieste piętro najbardziej znanego miejsca w Warszawie – Pałacu Kultury i Nauki.
Weszliśmy do środka, kupiliśmy bilety i... cóż to?! Wystawa pająków (żywe okazy)! Nie mogłem sobie odmówić ujrzenia na własne oczy tych pięknych, małych bestii. Powiedziałem Oli, że jeśli się boi nie musi ze mną iść, może zaczekać. I oto usłyszałem coś nieprawdopodobnego – Ola postanowiła zwalczyć lęk przed pająkami i poszła ze mną podziwiać te paskudne bestie. Pająki i skorpiony, które dane mi było zobaczyć na własne oczy to:

Pająki:
Grammostola rosea
Nhandu vulpinus
Brachypelma vagans
Xenesthis immanis
Pelinobius muticus
Lasiodora parahybana
Grammostola pulchra
Cyclosternum fasciatum
Nhandu chromatus
Ceratogyrus darling
Pterinchilus lugardi
Grammostola alticeps
Megaphobema robustum
Grammostola aureostriata
Acanthoscurria geniculata
Nhandu chromatus
Chilobrachys huahini
Aphonopelma stoicum
Aphonopelma chalcodes
Brachypelma boehemi
Ephebopus marinus
Poecilotheria formosa
Brachypelma elilia
Pamphobeteus vespertinus
Grammostola pulchra
Lasiodorides striatus
Aphonopelma seemanni
Theraphosa stirmi
Psalmopoeus cambridgei
Ceratogyrus meridionalis
Brachypelma albopilosum
Latrodectus geometricus
Latrodectus mactans

Skorpiony:
Androctonus australis
Heterometrus scaber
Pandinus cavimanus
Pandinus imperator
Parabuthus transvaalicus

Było ciężko. Nawet bardzo. Przy zaledwie trzecim okazie Ola cała się zaczerwieniła i aż jej łzy zaczęły płynąć. Miała ogromną ochotę stamtąd uciec z krzykiem, ale twardo zwiedziła i nawet rzuciła okiem na każde maleństwo. Twarda z niej sztuka. Podziwiam ją za te stalowe nerwy.
Na koniec krótka wymiana zdań z panią, która sprzedawała bilety. Oczywiście zakup dwóch monet w stojącym przy wejściu do windy automacie i wio na górę.


 

 

 Widok z 30 piętra był wprost cudowny. Nawet szalejący wiatr nam tak bardzo nie przeszkadzał. Kilka fotek, kilka pamiątkowych pocztówek i wracamy na dół do hostelu.
Gdy dotarliśmy do hostelu było już grubo po 14, więc mogliśmy spokojnie zadomowić się w mieszkanku... a raczej w pokoju. Jednak to jeszcze nie koniec atrakcji na pierwszy dzień w stolicy.
Zadzwonił do mnie mój wydawca (z którym spotkałem się następnego dnia) i polecił nam zwiedzenie Zamku Ujazdowskiego, w którym mieści się Centrum Sztuki Współczesnej. Niestety, gdy tam dotarliśmy było po 19:00 i zamek nie przyjmował już turystów, więc niespiesznym spacerkiem wróciliśmy do hostelu. Resztę wieczoru oddaliśmy się leniuchowaniu i prowizorycznemu planowaniu następnego dnia.
Następnego dnia wstaliśmy jak zwykle koło południa, rozkoszując się miękkością łóżka i psiocząc na poprzednią noc w namiocie. Po obudzeniu przyszedł czas na podstawę, czyli prysznic, kawka i jakieś śniadanko. Potem zrobiliśmy drugie podejście do zamku, po czym skierowaliśmy kroki w kierunku Królewskich Łazienek.
Trafiło się ślepej kurze ziarno – to przysłowie z czasem stało się mottem tych wakacji. A to z tego powodu, że tego dnia zamek nie pobierał opłat za wstęp. Ale nam się trafiło. Weszliśmy przez bibliotekę i potem schodami na górę, na piętro, gdzie podziwialiśmy wystawę tematycznie związaną z Afryką (nie pamiętam szczegółów).
Z zamku skierowaliśmy się w stronę Królewskich Łazienek. Jako pierwszy zwiedziliśmy ogród botaniczny i niezliczoną ilość kwiatów. (m. in. kilka pięknych gatunków róż) oraz kilka rzeźb.

Tutaj mojej Oli zachciało się pić. Poszliśmy więc do małej kawiarenki obok obserwatorium astronomicznego należącego do Uniwersytetu Warszawskiego. Poza cenami z kosmosu, przywitały nas trzy małe ptaszki, które widocznie przyzwyczajone do widoku człowieka wesoło ćwierkając fruwały nam nad głowami. Jeden z nich chciał nawet skosztować co tam Ola pije. Niestety nie udało mu się to. Ze zwierzęcych atrakcji muszę dodać, że byliśmy świadkami walki na śmierć i życie pszczoły z muchą, pod kanapą, na której siedziałem. Naturalnie pszczoła oblizując się zjadła ze smakiem muchę, wraz ze skrzydełkami, po czym najedzona i szczęśliwa poleciała w swoją stronę.  


 Ogólny wystrój kawiarenki był bardzo przyjemny. Wszechobecne rośliny nadawały temu miejscu przyjemny nastrój. Nie zapominając o trzech małych śpiewakach, wesoło fruwających nad głowami gości.

 

Kolejnym etapem spaceru było krótkie zwiedzenie Łazienek, gdzie zobaczyliśmy pomnik Fryderyka Chopina, Henryka Sienkiewicza i Ignacego Jana Paderewskiego. Następnie zwiedzanie Starej Pomarańczarni, gdzie zobaczyliśmy wystawę rzeźb oraz teatr stanisławowski. Na koniec krótki spacer po parku i czas kierować się do hostelu (bo za chwilę mam spotkanie z wydawcą).

Teoretycznie następnego dnia mieliśmy kończyć pobyt w stolicy, ale doszliśmy do wniosku, że jeszcze jeden dodatkowy dzień nam nie zaszkodzi. Nie czekając zbyt długo poszedłem do recepcji, gdzie robiąc słodkie oczka udało mi się przedłużyć pobyt o ekstra jeden dzień.
Następny dzień – zamiast się pakować i ruszać w trasę – przeznaczyliśmy na dalsze zwiedzanie. Tym razem przeszliśmy się obok sejmu, potem zahaczyliśmy o Muzeum Wojska Polskiego – gdzie podziwialiśmy m. in. czołgi, pojazdy transportowe, samoloty, śmigłowce oraz pojazdy transportujące rakiety balistyczne. Udało nam się wejść do jednego z samolotów transportowych. W nim było dwoje przewodników. Pani, która kasowała bilety i pan, który opowiadał o maszynie. Nie jestem pewien, czy był już zmęczony ciągłym opowiadaniem tego samego zwiedzającym, czy po prostu nie miał do tego smykałki, bo wychodziło mu to bardzo słabo i mało interesująco.




 Następnie zeszliśmy na chwilę z mostu, żeby wstąpić do apteki i do jakiegoś sklepu. Wychodząc z pierwszego sklepu, w którym nie znaleźliśmy nic co by nas zainteresowało nagle dostałem prosto w twarz skrzydłem od przelatującego gołębia. Szok i niedowierzanie malowały mi się na twarzy, podczas gdy Ola ze śmiechu ledwo wytrzymała. Fajnie tak dostać ze skrzydła od ptaka... (śmiechłem)
Koniec końców znaleźliśmy wszystko czego potrzebowaliśmy i śmiejąc się z ptaka wróciliśmy na Most Poniatowskiego i dalej w trasę.
Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do stadionu Narodowego. Obeszliśmy go dookoła, robiąc przy tym przerwę na przystanku, bo nogi odmawiały nam już dalszej współpracy. Po krótkim namyśle stwierdziliśmy, że nie damy rady iść dalej – 6km to jednak sporo dla ludzi z niską kondycją. Trudno, dalsze zwiedzanie Narodowego, Centrum Nauk Kopernik i Starego Rynku musimy przełożyć na inną okazję. Resztą sił poszliśmy jeszcze do bankomatu i na polowanie na taxi (co wbrew pozorom nie było takie łatwe). Gdy już znaleźliśmy wolną taksówkę, uradowani wróciliśmy do hostelu (nareszcie łóżko!).
Kolejnego dnia już nie przedłużaliśmy. Zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy dalej w Polskę. Poszliśmy jeszcze połazić po Złotych Tarasach i wracając do autka zahaczyliśmy o restaurację Bierhalle.
Siedząc przy piwku i kawce postanowiliśmy, że skoczymy jeszcze na lotnisko Chopina. Tak sobie, po prostu popatrzeć na samoloty. Swoją drogą skusiła nas pijalnia czekolady. Zatem wróciliśmy do Myszki i po ustawieniu celu w GPS-ie ruszyliśmy.
Dotarliśmy tam po kilku minutach (o dziwo nie zabłądziłem) i wjechaliśmy na parking. Zastawiliśmy Myszkę na miejscu parkingowym – żeby odpoczęła i nabrała sił na późniejszą podróż i poszliśmy.


 Na początek weszliśmy na odloty, ale tam nie było nic ciekawego. Więc udaliśmy się na punkt widokowy. Tutaj muszę przyznać, że zdziwiłem się, bo wejście na punkt widokowy było bezpłatne (w Pyrzowicach trzeba wrzucić 2zł żeby wejść). Uznałem więc, że tutaj też będzie wrzucić 2zł albo co gorsza 5zł a tu nic!
Weszliśmy do windy i wjechaliśmy na 3 piętro. Tam, w małej kawiarence wzięliśmy sobie po lodzie i poszliśmy popatrzeć chwilę na startujące i odlatujące samoloty.
Niby nudna wyprawa, ale schody zaczęły się dopiero przy próbie opuszczenia parkingu. Jak się okazało automat płatniczy za pobyt na parkingu nie znajdował się przy bramie wyjazdowej lecz przy wjazdowej. Lekka wtopa, ale co tam. Odjechałem od szlabanu, zaparkowałem obok czarnego Ferrari i biegiem z powrotem żeby zapłacić. Całe szczęście, że nikt nie jechał w momencie mojego biegu. Wreszcie udało się stamtąd wydostać i ruszyć dalej.
Dalej planowaliśmy wybrać się nad morze, ale nasze portfele powiedziały „Nie tym razem kochani”, więc pojechaliśmy NIE WIADOMO GDZIE.
Miejscowością NIE WIADOMO GDZIE okazał się Nowy Dwór Mazowiecki, w którym spędziliśmy noc w namiocie – na górce przy dość ruchliwej drodze. Wbrew pozorom w namiocie było piekielnie duszo i całą noc towarzyszyła nam ogromna ilość robactwa.





Następnego dnia standardowo wstaliśmy po 10:00. Jako tako obudzeni i przytomni zebraliśmy obóz i ruszyliśmy w kierunku Rawy Mazowieckiej do Zamku Książąt Mazowieckich. Po drodze znaleźliśmy dwie miejscowości, w których po prostu musiałem sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie. Mieściny o dźwięcznych nazwach – Żukówka i Żuków. Super! Znalazłem swoje miejsce na świecie!



  
Niestety zamku nie udało nam się zwiedzić, ponieważ kilka kilometrów przed nim zaczął padać deszcz. Zrobiłem więc jedno szybkie zdjęcie z autka i ruszyliśmy dalej.
Gdzieś za Rawą Mazowiecką, jadąc trasą S8, zobaczyliśmy znak, który informował, że niebawem będą prysznice! Nie zastanawiając się ani chwili dłużej obrałem kierunek zgodnie z tym znakiem. Była to jedna z lepszych decyzji tegorocznych wakacji.
Trafiliśmy do jadłodajni, gdzie napiliśmy się i najedliśmy do syta za naprawdę nie wielkie pieniądze – w porównaniu do Warszawy – a do tego mieli prysznic!
Postanowiliśmy, że zostaniemy tu do następnego dnia, śpiąc po prostu w samochodzie. W zasadzie to walcząc o wygodną pozycje do spania. Ta z pozoru zwykła przydrożna knajpka okazała się też idealnym miejscem do pisania, więc tak szybko się stąd nie ruszaliśmy.

 

Następnego ranka czuliśmy się jakby nas ktoś przeżuł i wypluł. Cali połamani i niewyspani. Dopiero prysznic postawił nas na nogi. W tej samej knajpce zjedliśmy śniadanie potem obiad i koło 15:00 dopiero ruszyliśmy dalej na południe – w stronę śląska.
Gdzieś przed Częstochową wpadłem na kolejny pomysł, co moglibyśmy odwiedzić.

- A może pojedziemy na Jasną Górę? - zapytałem przerywając chwile ciszy. Zaskoczyłem tym samym Olę, ale przystanęła na ten pomysł. Zatrzymaliśmy się jeszcze na szybkie siku na najbliższej stacji. Przy okazji ustawiłem GPS na wybrany cel, po czym ruszyliśmy.

 

Na Jasnej Górze za dużo się nie działo, monety też żadnej nie zdobyłem. Pospacerowaliśmy jedynie trochę i porobiliśmy kilka zdjęć. Jako osoby nie wierzące w kościół (ale religie pomijamy) podziwialiśmy architekturę tego miejsca. Oczywiście oddając należyty szacunek tym, którzy przyszli tu w celach religijnych. Po jakiejś godzinie zwiedzania wróciliśmy do Myszki i obraliśmy ostateczny cel – do domu.
Po tym wszystkim co przeszliśmy (te nie wygodne noce w namiocie i aucie, ten chwilowy brak prysznica) tak dobrze było poczuć własne, wygodne łóżko i wannę. Chociaż przyznam się, że zaczynałem się już powoli przyzwyczajać do tych polowych warunków. Tak bardzo, że nie do końca chciałem kończyć tę wyprawę... ale wszystko co ma swój początek ma też i koniec. Już nie mogę się doczekać następnego wypadu w Polskę – w tym samym stylu.!
Może uda nam się podbić morze? A może zamiast morze – góry, albo mazury? Czas na pewno pokaże, co będzie następne. Wiem, że do stolicy kiedyś wrócę (co najmniej jeszcze raz) bo wiele miejsc nie zobaczyliśmy. I na pewno zatrzymamy się w tym samym hostelu.
Do wakacji 2017 jeszcze rok, ale po drodze są jeszcze weekendy. Część z nich na pewno przeznaczymy na zdobywanie i zwiedzanie kolejnych miejsc. Może nie tak jak teraz, ale chociaż z jedną ekstremalną nocką na pewno.


Podsumowanie:
- Trzy noce w hostelu
- Dwie noce w namiocie
- Jedna noc w aucie

Miasta, miasteczka i mieściny:
Dom – Łódź – Nieborów – Warszawa – Nowy Dwór Mazowiecki – Żukówka – Żuków – Rawa Mazowiecka – Jakubów – Częstochowa – Dom.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz